Rektor to nie jasnowidz

50%
26 maj 2025

Rozmowa z JM Rektorem Śląskiego Uniwersytetu Medycznego prof. Tomaszem Szczepańskim


Panie Profesorze, przyzwyczailiśmy się do twierdzenia, że lekarz to nie jest taki zawód jak każdy inny, ale rodzaj powołania. Tylko czy w dzisiejszych czasach, nastawionych na zysk, możemy tego jeszcze od lekarzy oczekiwać?

Możemy i wręcz musimy, bo medycyna to misja i misją powinna pozostać. Wielką tragedią byłoby, gdybyśmy tylko i wyłącznie mieli ją za rzemiosło. Oczywiście każdy dobry lekarz musi być też dobrym rzemieślnikiem, ale misja to coś więcej, bo w kontaktach z pacjentem wymaga bardzo dużej empatii.

Pana rodzice byli pediatrami. Mama jedną z pierwszych absolwentek uczelni, w której potem pan studiował, a teraz jest jej rektorem. Chciał pan, czy musiał iść na medycynę, tak jak prawie wszystkie dzieci lekarzy?

Bycie lekarzem nie jest zaprogramowane genetycznie, ale myślę, że praca rodziców miała wpływ na mój wybór życiowej drogi. Mama była nefrologiem dziecięcym, natomiast tato zajmował się alergologią i gastroenterologią dziecięcą. Ciężko pracowali, pamiętam, że jak ktoś miał ze mną lekcje odrabiać, to zazwyczaj po południu robił to tata. Mama wracała późnym wieczorem ze szpitala i razem siadaliśmy dopiero do kolacji.

Co Pan słyszał od rodziców o zawodzie lekarza?

Oni wiele na ten temat nie mówili. Po prostu byli lekarzami, pracowali, a ja miałem możliwość podglądania ich pracy. Nie było, w tym co robili, żadnego zadęcia. Pamiętam jednak jak mama bardzo przeżywała śmierć jednego z pacjentów. Widziałem więc już jako dziecko, że to jest praca, która wiąże się także z silnymi emocjami.

Jakie pan miał marzenia o swojej zawodowej przyszłości, kiedy przekroczył pan próg uczelni, wybierając tę samą ścieżkę co rodzice?

Bardzo skromne, bo czas, w którym rozpoczynałem studia to był rok 1988. Młodzież była wówczas w takim dużym dołku. Kończyła się poprzednia epoka, choć pamiętam, że części kolegów opłacało się jeszcze zapisać do ZSP, ale większość już wybierała lepszy świat i medycyna była do tego świata przepustką, bo było wiadomo, że jeżeli dobrze się będzie studiowało i potem znajdzie się dobrą pracę, to poszerzy się horyzonty, będzie można rozwijać się zawodowo. Miałem skromne marzenia: robić coś pożytecznego i zwiedzać świat, bo w tym czasie znałem tylko Czechosłowację.

Lekarz, który się uczy spotyka na swojej drodze Mistrzów. Kto był dla pana inspiracja, kto pomógł?

W medycynie zawsze trzeba starać się uczyć od najlepszych, a z drugiej strony dzielić wiedzą, by nasi następcy byli jeszcze lepsi od nas. Zdecydowałem się robić specjalizację z pediatrii. Wie pani, jeśli chodzi o precyzję ruchów, to na pewno nie mam precyzji chirurga, także wybiłem sobie to z głowy od razu, bo jak człowiekowi drżą ręce to chirurgiem raczej nie będzie. A pediatria? Może na początku to nawet było intelektualne lenistwo z mojej strony, ale wciągnęła mnie bardzo immunologia. Inspiracją byli nie tyle rodzice, co pani prof. Krystyna Karczewska, w której studenckim kole pediatrycznym byłem przez parę dobrych lat. Ostatecznie do pracy na Oddziale Hematologii i Onkologii Dziecięcej zachęciła mnie Pani Prof. Danuta Sońta-Jakimczyk. I to ona mnie tak naprawdę za sobą pociągnęła. Miałem możliwość uczenia się od świetnych specjalistów, mogłem wprowadzać nowoczesną diagnostykę, zacząłem wykonywać samodzielne badania laboratoryjne. Jednak osobą, dzięki której jestem tu, gdzie jestem, był doktor Andrzej Sośnierz, ówczesny lekarz wojewódzki w woj. katowickim, który stworzył plan stypendialny dla młodych absolwentów, mówiąc kolokwialnie, wybijających się, co pozwoliło mi na wybranie tej specjalizacji. Inaczej bym specjalizacji z pediatrii nie otworzył, bo wtedy praktycznie graniczyło to z cudem.

Pozwoliłam sobie zapytać sztucznej inteligencji, żeby powiedziała na wesoło, kim jest pediatra. I taką odpowiedź uzyskałam. A.I. „Pediatra : Czarodziej od dzieci! Musi mieć supermoce, żeby przekonać maluchy do otwarcia buzi, a jednocześnie zachować spokój, gdy rodzice zaczynają panikować. Ich ulubione narzędzie? Kolorowe naklejki.” Jakie są pana supermoce?

Nie wiem, czy takie posiadam. Natomiast od początku mojej pracy wydało mi się najważniejsze, żeby traktować dziecko jak równorzędnego partnera. Trzeba się oczywiście przystosować do innych zwyczajów wiekowych, być na bieżąco…

Grać w gry?

No, przynajmniej udawać, że jest się na bieżąco. Ale rzeczywiście coś o grach trzeba wiedzieć. A co do otwierania buzi, to sztuczna inteligencja trafiła w punkt. Ale jak dziecko tej buzi nie otworzy to trzeba wiedzieć, co zrobić. A rodzice rzeczywiście potrafią czasem być nadwrażliwi, ale to ich dzieci, więc mają prawo panikować nawet przy katarze.

Onkologia dziecięca to trudna specjalizacja. Jak bardzo uczy lekarza pokory?

Myślę, że bardzo. Mam przed oczami wiele sytuacji, które są na pograniczu wytrzymałości, zarówno dla dziecka, jak i dla rodziców, ale onkolog wie, że czasami ta walka o życie jest bezwzględna. Walczymy o każde dziecko ze wszystkich sił, wspomagając tyle, ile dajemy rady. To trochę taki poligon. Natomiast z drugiej strony to, co daje onkologia dziecięca, to tę ogromną radość ze spotkania po latach dawnych pacjentów, już dorosłych i zdrowych. Mówiąc kolokwialnie, mnie osobiście daje to zawsze takiego energetycznego kopa, tyle radości. Myślę, że to właśnie są te sytuacje, dla których warto tę pracę wykonywać. Z drugiej strony też widzę, jak wybór specjalizacji z onkologii dziecięcej jest trudną decyzją dla lekarskiej młodzieży. Miałem koleżanki, które po narodzinach swoich dzieci rezygnowały, bo nie były w stanie patrzeć na cierpiące dzieci, nie myśląc o własnych. Na tym etapie rozwoju medycyny, choć bardzo byśmy chcieli, nie jesteśmy w stanie uratować 100 procent dzieci. Mimo wszystko uważam, że warto wybierać onkologię i ja staram się młodzież, która do nas przychodzi, przekonywać, że to dobry kierunek.

Medycyna to sztuka pomagania. Co jest w tym pomaganiu najtrudniejsze, gdy jest się onkologiem dziecięcym?

Formy pomagania pacjentom z chorobą onkologiczną są różne, czasami bardzo obciążające, także psychikę lekarza. Mamy np. leczenie pierwszej linii, podczas którego może wystąpić sporo powikłań i trzeba w którymś momencie zdecydować, czy idziemy dalej intensywnie, czy robimy przerwę w terapii, żeby dać dziecku odpocząć. Kolejny element to sytuacja, kiedy widzimy, że leczenie, które prowadzimy jest nieskuteczne, a każda dodatkowa chemia będzie już tylko prowadziła do powikłań. Musimy wtedy decydować, czy to właściwy moment, żeby powiedzieć rodzicom, że więcej już nie damy rady zrobić i przechodzimy na postępowanie paliatywne. Dajemy dziecku tylko to, co uśmierza ból, co troszeczkę może jeszcze zahamować progresję choroby nowotworowej, ale dziecka nie wyleczy. I czasami też w tej sytuacji są rodzice, którzy nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Linia między podejmowaniem decyzji, żeby nie robić terapii uporczywej w takich trudnych momentach, jest bardzo cienka. Dodam przy tym, że medycyna odnosi dziś ogromne sukcesy w leczeniu białaczek u dzieci.

Przeczytałam, że 87% 5-letnich przeżyć z powodu białaczek w Polsce, to więcej niż unijna średnia, która wynosi tylko 83%. Może warto chwalić się takimi sukcesami, profesorze.

To fakt, te dane dotyczą najczęstszego typu białaczki, czyli tzw. ostrej białaczki limfoblastycznej. Chylę czoła naszym poprzednikom i wszystkim moim obecnym koleżankom i kolegom, za to że działamy razem dla dobra dzieci. Ramię w ramię kilkanaście ośrodków, w tej chwili siedemnaście, leczymy dzieci w Polsce tymi samymi protokołami. Jest to leczenie skoordynowane, mamy możliwość zbierania danych na bieżąco. To przekłada się na procentowo dobre wyniki, choć ja bym chciał, żeby to było 100 procent wyleczeń, ale na pewno widać ten postęp. Mamy też nowoczesne terapie, które w wielu przypadkach są już też mniej toksyczne.

Pana badania naukowe w znaczący sposób przyczyniły się do tych sukcesów. Z czego jest pan najbardziej dumny?

Może słowo znaczące to trochę za dużo, ale cieszę się, że pewne moje badania zostały wykorzystane praktycznie. Pod koniec lat 90. po studiach pracowałem kilka lat w Holandii na Uniwersytecie Erazma, badając m.in. geny, które mogą być markerami komórek białaczkowych. Zajmowałem się identyfikacją tych markerów w każdej z białaczek. Na podstawie tych markerów są potem monitorowane dzieci i okazało się, że ta cała technologia monitorowania choroby resztkowej jest w tej chwili jednym z ważniejszych badań, które pozwalają nam określić, czy dziecko ma być leczone mniej czy bardziej intensywnie. W wielu ośrodkach na świecie wykonuje się dziś takie badania. Nigdy nie chciałem uprawiać nauki dla nauki, tylko dla ludzi, żeby to co robię miało wymiar praktyczny. To, że tak właśnie się stało, jest dla mnie powodem do radości. Hematologia dziecięca rozwija się, w tej chwili jesteśmy praktycznie w stanie każdą białaczkę od środka „podejrzeć”, zobaczyć, co dzieje się w organizmie, jak to wygląda od strony genetycznej. Ale poznanie biologii nowotworu to jedno. Teraz musimy znaleźć odpowiednią metodę leczenia. W tej chwili na przykład pojawiły się technologie CAR-T, gdzie jesteśmy w stanie zaprogramować limfocyty pacjenta, żeby zwalczyły komórki białaczkowe. To fantastyczna terapia, choć kosztuje w tej chwili około 1,5-2 mln dla pacjenta, ale daje szansę na przeżycie dla ok. 50 proc. dzieci, dla których już nie mamy nic nowego do zaproponowania. Kierunek, w którym rozwija się onkologia, nie tylko dziecięca, ale także onkologia dorosłych, daje nadzieję, że będziemy w stanie leczyć jeszcze lepiej. Dodawać procent do procenta, bo nasz cel jest jasny: wyleczyć 100 procent dzieci!

Jeżeli dobrze leczymy, to czemu ciągle trafiamy w Internecie na rozpaczliwe listy rodziców z prośbami o zbiórki na leczenie dzieci za granicą?

Oficjalne stanowisko Polskiego Towarzystwa Onkologii i Hematologii Dziecięcej jest takie, że w większości te zbiórki są nie do końca uzasadnione. W sytuacji, kiedy widzimy, że jest terapia, która może dziecku pomóc i nie jest to metoda supereksperymentalna, ale taka, która już ma wstępnie dobre wyniki, to sami zabiegamy, żeby dziecko było leczone. Czasem jest sytuacja wyjątkowa i nie mamy innego wyjścia, tylko musimy poszukać pieniędzy społecznych, bo z jednej strony choroba szybko postępuje, z drugiej strony nie mamy metody leczenia, którą moglibyśmy opłacić z pieniędzy podatnika.

Czyli takie sytuacje zdarzają się?

Mogą się zdarzyć, natomiast w tej chwili często rodzice na własną rękę zbierają pieniądze na terapie, które są nieuzasadnione. Ja sam mam co najmniej jednego takiego pacjenta, gdzie zapytałem mamę: po co to robicie, na tym etapie leczenia nie ma uzasadnienia, żebyście szukali tych dwóch milionów złotych. Na co pada odpowiedź: ale nie będziemy czekać na moment, aż będzie takie pogorszenie, że będziemy musieli na gwałt tych pieniędzy szukać. Jako lekarz przekazuje rodzicom fakty, mówię co myślę, ale zabronić im niczego nie mogę.

Porozmawiajmy chwilę o panu w roli rektora Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Król Kazimierz Wielki nie tylko zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, ale także ubrał rektorów w gronostaje. O czym Pan myślał pierwszy raz zakładając ten rektorski strój?

Że to fajne uczucie, z drugiej strony byłem trochę przerażony, jak ja w tym wytrzymam przez kilka godzin inauguracji.

Prawdziwe futro czy sztuczne?

Prawdziwe, ale to nie gronostaje lecz króliczki, z którymi jest wieczny problem. Tam są takie, jak gdyby czarne łapeczki, i po każdej ceremonii ze dwie czy trzy obcinam łańcuchem i potem panie mają zmartwienie, bo muszą przyszywać. Za każdym razem zastanawiają się, ile tym razem rektor urwie.

Wybory rektora uczelni to trochę jak konklawe, są frakcje, konkurenci, różne grupy interesów. Jak doszło do tego, że właśnie Pan został rektorem SUM? Marzył pan o tym, nie chciał, ale musiał, czy dostał propozycję nie do odrzucenia?

Każdy rektor chce, by jego praca była kontynuowana. Mój poprzednik, nieżyjący już prof. Przemysław Jałowiecki też tego chciał. Byłem wtedy prorektorem ds. nauki. Półtora roku przed końcem kadencji wezwał mnie do siebie, prosząc, bym zastanowił się, czy podołam. Także tej pracy administracyjnej. Bycie rektorem to z jednej strony honor, ale też z drugiej strony panowanie nad codziennością, w której a to prąd drożeje, a to gaz. Trzeba ogarniać wszystko.

My tu o wielkiej nauce, a życie skrzeczy.

Dokładnie tak, ale podjąłem wyzwanie, bo od samego początku wiedziałem, że mam co najmniej kilka osób, na które mogę liczyć. To jest praca zespołowa. Rektor ma bardzo duże w tej chwili możliwości sprawowania władzy, ale z mojego punktu widzenia najważniejsze, by miał w otoczeniu ludzi, którzy go wspierają. Moim zadaniem jest zresztą pobudzanie tej dużej społeczności akademickiej do kreowania pomysłów, bo rektor nie jest jasnowidzem i jeżeli mu się nie powie, że ma się dobry pomysł na działanie, to rektor sam może się nie domyślić.

Został pan rektorem w atmosferze głośnych oskarżeń studentów o mobbing, seksizm pod adresem niektórych pracowników uczelni, pamiętamy słynną aferę w Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Musiał Pan to posprzątać, uwierzyć studentom, pozbyć się kolegów, którzy nadużyli zaufania. Jak Pan wspomina ten czas?

„Sprzątanie”, jak pani to nazwała, zaczął jeszcze mój poprzednik, ja kończyłem te działania. To były bardzo trudne dla nas wszystkich sytuacje. Co więcej, okazało się po czasie, że wiele ze stawianych wówczas moim kolegom zarzutów nie zostało potwierdzonych. Najważniejsza lekcja dla nas jest taka, że stworzyliśmy nowoczesne procedury działania przeciwmobbingowego, jest specjalna ścieżka antymobbingowa, pojawili się rzecznicy do spraw studentów, żeby jak tylko pojawią się jakieś przykłady niewłaściwych zachowań nauczycieli w stosunku do studentów, studentów do nauczycieli, ale także studentów w stosunku do innych studentów, bo też tego typu sprawy mamy, to są procedury, by reagować. Zamiatania pod dywan nie będzie.

Jaką uczelnią jest dziś Śląski Uniwersytet Medyczny?

Na pewno jest uczelnią bardzo solidną i tą śląską solidność chciałbym, żeby dalej nasza uczelnia reprezentowała, bo myślę, że to jest coś, co najbardziej sobie tu cenimy. Mamy w tej chwili sześć szpitali klinicznych plus Akademickie Centrum Stomatologii. Ale mamy też konkretne cele, które chcemy dalej realizować. To m.in. rozwijanie filii ŚUM w Bielsku-Białej, budowa nowego szpitala klinicznego w Gliwicach oraz stworzenie nowej siedziby Akademickiego Centrum Stomatologii. Musimy też rozbudowywać i unowocześniać inne nasze placówki. Choć jesteśmy dumni z naszych zabytkowych szpitali, to drżymy, że jakaś kolejna dyrektywa unijna spowoduje, że pewnych procedur w takich szpitalach nie będziemy mogli robić. Podsumowując myślimy perspektywicznie.

Panie profesorze, żeby się nie okazało, że zabytkowe wkrótce będą nie tylko szpitale, ale i cała dotychczasowa medycyna. Sztuczna inteligencja wywróci stolik?

W tej chwili A.I. nie jest dla nas zagrożeniem, a pomocą. Już teraz odczytywanie wyników badan radiologicznych czy histopatologicznych powierza się algorytmom, zwłaszcza, że brakuje specjalistów, nie mówiąc o tym, że wielu pracujących za chwilę odejdzie na emerytury. Ale musimy być odpowiedzialni. Żeby sztuczna inteligencja była pomocna np. w onkologii, trzeba załadować jej bazy danych wszelkimi, zwłaszcza bardzo rzadkimi przypadkami, bo rozpoznanie, zwłaszcza jeśli chodzi o patologię, musi być w 100 procentach prawdziwe.

Co Pan najbardziej lubi robić po godzinach pracy?

Lubię spacery, zwiedzanie, cieszenie się przyrodą i zbieranie grzybów w sezonie.

Podglądam pana profil w mediach społecznościowych, widać, że kocha pan kwiaty czy ptaszki. Czy to pana sposób na rozładowanie stresu?

Zdecydowanie tak, mogę patrzeć i patrzeć, i stale znajduję coś nowego, coś ciekawego. Wydaje mi się, że człowiek ma, ja przynajmniej mam takie poczucie, że tęsknię za pięknem. A tego piękna wokół nas jest więcej, niż byśmy się spodziewali. I można go odnajdywać nawet w małym rudziku, który przyleci pod okno. Albo nawet w niegrzecznych szpakach, których zdjęcie ostatnio wrzuciłem na FB. Patrzyłem na zaloty szpaków. To było piękne, gdy szpak się przymilał do swojej, najpewniej, ukochanej, a ona kompletnie sobie z tego nic nie robiła.

Panie profesorze, no a co z tymi grzybami? Jak pan to robi, że ma takie zbiory? Setki prawdziwków!

Po pierwsze, wbrew temu co utarło się mówić, absolutnie nie chodzę do lasu o świcie, bo wtedy dobrze śpię, jestem typem nocnego marka. A jak je znajduję? No - chodzę i szukam, jak się ma swoje znane miejsca, ja takie mam w Beskidzie, to jest łatwiej. Choć przyroda jest zadziwiająca, zeszły rok to był rok prawdziwkowy, praktycznie niewiele było podgrzybków, a dwa lata wcześniej w tym samym lesie zbieraliśmy wyłącznie piękne podgrzybki.

A co pan potem robi z tymi grzybami?

To co wszyscy, gotuję, marynuję, suszę i… rozdaję. Głównie to ostatnie. Powiem tak, wolę zbierać niż jeść.

A kto to wszystko obiera?

No, to jest już moje zadanie, sam muszę zawsze robić z grzybami porządek. Moje panie mi pomagają, ale generalnie wiedzą, że mnie to też wycisza, choć najgorsze są maślaki, bo ściąganie skórek z tych z żółtych jest okropne…

Czy grzyby w ogóle są zdrowe?

Mogą niestety być ciężkostrawne, trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza dzieci mogą je gorzej tolerować, ale z drugiej strony takie młode prawdziwki zrobione na winie, najlepszy australijski chardonnay do tego, ze śmietanką, to jest coś, czego niczym innym nie da się zastąpić… Nie mówmy już więcej o grzybach, bo tej rozmowy nigdy nie skończymy.

Hipokrates myślał o grzybach, że są symbolem nieśmiertelności i długowieczności. Jest w nich jakaś tajemnica?

Tak je traktował, a w latach 50. prowadzono nawet badania nad wykorzystaniem grzybów w leczeniu białaczek. Penicylina to też jak gdyby „produkt grzybny”, ale z troszeczkę innych gatunków grzybów. Myślę, że gdzieś prawda o tajemnicy grzybów leży po środku, ja bym ich jednak nie mitologizował. Po prostu lubię grzyby.

__
Rozmawiała Maria Zawała

Spotkanie z cyklu Medycyna-Sztuka Pomagania odbyło się w kwietniu na Scenie na Starym Dworcu w Katowicach. Organizatorem spotkań jest Fundacja Teatru Śląskiego Wyspiański.


Dane wysyłającego:
Agata Pustułka

Najnowsze wiadomości
© Śląski Uniwersytet Medyczny w Katowicach, Portal SUM